sobota, 7 lipca 2007

DZIEŃ 1

Jest 07.07.2007r. … dzwoni budzik….. jest 5:00…. Ale jakoś ani Łukasz, ani ja budzika nie słyszymy….

O 6:00 mieliśmy być na stacji benzynowej… umówieni z Madzią, Markiem i Wojtkiem…. I nagle… pobudka … szok…. Jesteśmy spóźnieni….. co robić…. Łukasz dzwoni do Marka i mówi, żeby jechali, bo my nie damy rady. Musimy się jeszcze spakować (ciuchy, kosmetyki... gdzie to zmieścić. A adidasy, klapki... kombinezony przeciwdeszczowe i smary do łańcuchów, zestaw naprawczy do kół, kamizelki odblaskowe, apteczki, śpiwory, alumaty, a mój kapelusik - też muszę zabrać no i oczywiście Huggiesy. Sama już nie wiem co jeszcze zabraliśmy, ale co najważniejsze - wszystko się zmieściło).

Maras oczywiście się wściekł, ale nam naprawdę było bardzo głupio… zaspaliśmy.

Zadzwoniłam do Kevina – Roberta do Zielonej Góry i powiedziałam, żeby się nie spieszył, bo my jeszcze w pościeli… Nawet się ucieszył, bo dzień wcześniej późno wrócił z Poznania – dopiero kupował torby w Inter Motors i z kumplem do późnej godziny starali się zamontować na gsxr.

Szybka kąpiel, śniadanie, pakowanie…. i w drogę.

Ubraliśmy się ciepło... brrrr... ciepło raczej nie było, ale cieszyliśmy się, że nie pada, bo właśnie takie były zapowiedzi. Co prawda zabraliśmy kombinezony przeciwdeszczowe, ale kto by chciał je zakładać :-).

Z domu wyjechaliśmy ok. 8:00.

Po drodze spotkaliśmy moich rodziców – Mama się popłakała, mała nadzieję, że jednak nie pojadę.


Poznań - Wrocław (ok. 180 km)

Droga do Wrocławia, gdzie umówiliśmy się z Kevinem, minęła nam bardzo szybko, prawdę mówiąc nie bardzo wiem kiedy.

Spotkaliśmy się na wylocie z Wrocławia…. dobrze, że miałam nawigację w komórce i gps (hihihi no i oczywiście moje nowo zamontowane gniazdka), bo Wrocław jakoś od czasu kiedy tam mieszkałam, jakiś rozkopany. Ale daliśmy rade i było siii.

Od Wrocławia jechaliśmy już w trzy motocykle. Łukasz – Yamaha YZF-R1, Kevin, czyli Robert – Suzuki GSXR 1000, no i ja Anita – Yamaha FZ1-S Fazer.


Wrocław – Ząbkowice Śląskie – Kłodzko – Bystrzyca Kłodzka – Międzylesie - Boboszów (ok. 140 km - łącznie ok. 320km)

Oczywiście zatrzymaliśmy się na ostatniej stacji benzynowej w Polsce, żeby zatankować, a zjeść… kolejny ubaw… nie wiem co to było, ale … kurczak był bardzo dobry.



Granice Polski przekraczaliśmy w Boboszowie ok. godz. 14:00. Jechaliśmy na wakacje i nikt się nie spieszył i nikt nie wyprzedzał. Mieliśmy szmat drogi przed sobą do pokonania, więc siły trzeba było rozkładać.

Oczywiście w Czechach mieliśmy włączoną nawigację komórkową i musze powiedzieć, że do Brna, to sami nie wiemy jaka drogą jechaliśmy. Ubaw mieliśmy po pachy.


Boboszów - Brno (ok. 120 km - łącznie ok. 440 km)

Po przejechaniu granicy, na pierwszej krzyżówce zamiast jechać w lewo lub prawo, nawigacja mówiła – jechać prosto. No i oczywiście właśnie tak pojechaliśmy. Ze dwa razy pokazywała drogę, której nie było, ale co tam… daliśmy radę i dojechaliśmy do Brna. Przez miasto udało nam się przejechać bardzo szybko.

Oczywiście przez Czechy jechaliśmy „dość wolno”, bo kasa miała nam starczyć na wyjazd i nikt nie chciał płacić mandatów.


Brno – Mikulov (ok. 50 km - łącznie ok. 490 km)

Do Mikulov dojechaliśmy ok. 18:00.




Z resztą ekipy (Madzią i Markiem – Suzuki Hayabusa GSX-R 1300 i Wojtkiem – Suzuki Bandit 1200-S) umówiliśmy się w Hotelu Zámeček, który znajduje się na peryferiach romantycznego historycznego miasteczka Mikulov na południu Moraw, usytuowanym bezpośrednio przy trasie Brno – Wiedeń.

HOTEL ZÁMEČEK
K Vápence 6
692 01 Mikulov

Tel. +420 519 512 855
Fax: +420 519 512 856
e-mail: info@hotel-mikulov.cz

http://www.hotel-mikulov.cz/pl/


Trochę musieli na nas czekać, ale przynajmniej wypoczęli, opalili się (szczególnie Maras - białas, jak syn młynarza...) i najedli.
Oczywiście nie zapomnieliśmy o smarowaniu łańcuchów oraz czyszczeniu motocykli, kasków i skór nawilżanymi chusteczkami pielęgnacyjnymi Huggies® (Maras, wcale nie reklamuję, ale są rewelacyjne - polecam).



Mikulov, to starodawne miasto na granicy czesko-austriackiej łączące północ z południem Europy, obfitujące w zabytki. Leży w unikalnym terytorium pełnym uroków natury, bajkowych zamków i starych grodów, wyśmienitego wina i gościnnych ludzi, zwanym prawdziwym Ogrodem Europy.
Piękne miasto - idealne miejsce na wypoczynek podczas dalekiej podróży.

No tak, ale dość.. bo my nie zwiedzaliśmy, tylko jechaliśmy dalej :-)

Posiedzieliśmy może godzinkę, żeby coś zjeść – polecam łososia – pycha.





I tak w dalszą drogę jechaliśmy już w 5 motocykli.





Mikulov – Wiedeń (ok. 120 km) – Graz (ok. 190 km - łącznie ok. 800)


Za granicą czesko - austriacką zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby zatankować motocykle i ... wypić kolejnego Red Bulla... zadowoleni założyliśmy kaski i ... no oczywiście... trzeba zdjąć :-( - Marasowi w Hajce Niepękajce wypaliła się żarówka. Co robić... rozbieramy się... no i niektórzy pracują, a niektórzy odpoczywają :-).


Prawdę mówiąc pierwszy plan był dojechać pierwszego dnia do Zagrzebia, ale ponieważ troszkę zaspaliśmy… no oczywiście między innymi ja powiedziałam, ze dalej nie jadę. I co dziwne, wcale nie ze zmęczenia, ale było już ciemno, ok. 23:00. No i stwierdziłam, że ja mam chyba kurzą ślepotę w szkłach kontaktowych, bo niewiele widziałam, a oni jeszcze tak szybko jechali autostradą, że zwyczajnie się bałam. No ale dobrze, że i Madzia i Wojtek mieli dość.

Zatrzymaliśmy się przed Graz na stacji Shell przy autostradzie… był całkiem fajny hotelik. Panowie oczywiście mieli plan spać na trawniku (był tylko jeden między tirami i taki trochę … zafajdany przez pieski…) między truflami.

Zbuntowałyśmy się z Madzią i poszliśmy dowiedzieć się ile kosztuje nocleg w hotelu i czy oczywiście w ogóle coś będzie wolnego… O RANY!!! Od osoby bez śniadania w pokoju 2 – osobowym 42 EURO. Chyba żart. No i co Panowie… komórkowa nawigacja się oczywiście kolejny raz przydała. Olśnienie!!! Przypomniało mi się, że ma taka funkcję szukania obiektów użytkowych w okolicy.

Znalazłam hotelik oddalony od autostrady o ok. 8 min – przynajmniej tak podał TomTom. Łukasz zadzwonił (bo oczywiście był podany numer telefonu), okazało się, że mają wolne pokoje po 32 EURO od osoby ze śniadaniem. Oczywiście wszyscy się zgodzili. I ciemna nocą, prowadziłam wszystkich w las…. Dosłownie… Jechałam wolno - musiałam patrzeć co tam okienko pokazuje i nasłuchiwać gdzie nas "kobitka" kieruje.

W pewnym momencie widzę, że wyjeżdżamy już z miasteczka, zaczyna się las, a nawigacja pokazuje – dotarłeś do celu.

Zatrzymałam się. Łukasz od razu zorientował się, że coś jest nie tak i podjechał do mnie. Już nam nie było do śmiechu. Marek zawrócił, a Łukasz pojechał dalej…. Okazało się, że …. Hihihi…. Było prawie OK., a jak wiemy, prawie robi wielka różnicę. Musieliśmy pojechać kawałek dalej, a potem skręcić w lewo w las i podjechać pod stromą, nawet bardzo… drogę w lesie. Oczywiście bardzo się bałam. Wiedziałam, że jak się zatrzymam to już chyba nie ruszę, albo się przewrócę z tymi tobołami. Jechaliśmy dość spory kawałek i nagle… BINGO jest, ale dziwnie ciemno, w oknach również…

Maras świecił długimi światłami w okna, trąbiliśmy, pukaliśmy i nikt nam nie otwierał. Ale przynajmniej mogliśmy zobaczyć pięknie rozgwieżdżone niebo. Jeszcze chyba nigdy nie widziałam tylu gwiazd na bezchmurnym niebie.



Już załamani, że spać nam przyjdzie na trawie, zobaczyliśmy jadące z góry dwa samochody... JAK TO??? a my cały czas myśleliśmy, że jesteśmy już na szczycie :-)

Maras pojechał zobaczyć…

(W miedzy czasie w oknach zapaliły sie światła - obudziliśmy mieszkańców... kto im kazał spać przecież było dopiero koło północy.)

EUREKA!!! Polecam, może jak się drogi nie zna, to trudno trafić, ale miejsce naprawdę piękne, a poza tym na miejscu okazało się, że to motocyklowy hotelik. No może nie tylko dla motocyklistów, ale sporo „rekwizytów” motocyklowych mieli.

Właścicielka okazała się bardzo miłą osobą. Ucieszyła się, że kolejni motocykliści do Niej zawitali.

Pokoje dostaliśmy na samej górze. Właścicielka nie chciała bowiem, aby goście weselni nie dali nam spać, ponieważ tańce, hulanki i śpiewy miały trwać do białego rana.

A motocykle... poprosiliśmy o udostępnienie jakiegoś garażu. Sporo mieliśmy pakuneczków i nie było sensu wszystkiego rozpakowywać na jedną noc. No i jak przystało na prawdziwe konie, nasze rumaki odpoczywały w pomieszczeniu stylizowanym na stajnię :-)

Zjedliśmy małe co nieco – było wesele, więc nie mieli za dużo czasu dla nas, ale było siii.

Chłopacy oczywiście nie omieszkali uczcić pierwszego dnia naszych wakacji austriackim piwem, a że zmęczenie i piwo to super kompani... to opisywać nie muszę :-)

Pokoje – EXTRA.








Hotel Czerwenka
Herr Paul Czerwenka
Kampichl 60
2871 Zöbern, Österreich
Tel.: +43(2642)8701
Fax: +43 (2642) 8701 88
E-Mail: info@hotel-czerwenka.at
WWW:
http://www.urlaub-anbieter.com/czerwenka.htm

Kolacja, piwko, kąpiel i spanko…. Padliśmy jeszcze w locie na poduszki.


No ale prawdziwe uroki tego miejsca odkryliśmy dopiero następnego dnia RANO !!!

1 komentarz:

Wojtek Kosso pisze...

Anitka
Jesteś Wspaniała
W.